sobota, 27 października 2012

Rozdział 2



„Przyjaciel to człowiek, który wie o tobie wszystko i nie przestaje cię lubić.”
− Elbert Hubbard

Miałem rację. Noc pozbawiła mnie życia, przeistoczyła w ducha. Z trudem wstałem z łóżka, czując na powiekach ciężar nieprzespanych godzin. Zarzuciwszy na siebie pierwsze lepsze ubrania, skierowałem się do łazienki. Następnie ze szkicownikiem oraz zestawem ołówków, udałem się na dół. Z lenistwa nie przygotowałem nic wytwornego na śniadanie, więc musiałem zadowolić się jagodzianką. Wyszedłem na taras, przecierając oczy, poczym usiadłem na drewnianym krześle, pokrywając niemalże całą powierzchnię stołu swoimi rzeczami.
Cały krajobraz spowijała mgła – niby płaszcz otulała drzewa, zasłaniała budynki. Trawę zdobił welon wyszywany koralikami rosy. Słońce nieśmiało przyglądało się swemu odbiciu w oknach. Korona jego promieni prezentowała się marnie w porównaniu z płachtą szarości, która przytłaczała wszystko dookoła.
Spod mojego ołówka zaczęły wyłaniać się zroszone rosą sosny. Wyrastały na białej kartce za pomocą moich zamaszystych ruchów.
Wszechobecną ciszę przerwał szelest. Gałęzie szkicowanego przeze mnie drzewa poruszyły się, zrzucając kilka drobnych kryształów. Wytężyłem wzrok, starając się wydobyć z cienia jakieś kształty. Na tle czerni pojawiła się para dużych oczu, niesamowicie zielonych, podkreślonych przerażającym, dzikim blaskiem. Wpatrywały się we mnie intensywnie…
Znajomy głos wykrzyknął moje imię. Odwróciłem głowę i ujrzałem, jak z posrebrzanej chmury wyłoniły się dwie postacie. Krzykliwe barwy ich strojów odcinały się od szarego tła. Dziewczyny szybko pokonały ścieżkę, z charakterystyczną dla nich gracją, której nie eliminowały nawet wysokie obcasy.
− Hej, kochanie – powiedziała Alex, całując mnie w policzek. Samantha przytuliła się do mnie, mierzwiąc mi włosy. Uściskałem je machinalnie, znów wpatrzony w czerń pomiędzy gałęziami. Hipnotyzujące tęczówki zniknęły…
− Co cię tak zaciekawiło? – zapytała Sam.
Stałem, lustrując szeroko otwartymi oczyma strzeliste drzewo. Jeszcze przed chwilą tam były. Jeszcze przed chwilą lśniły, racząc szmaragdową poświatą drobne igiełki, którymi obsypane były gałęzie.
− Tadashi?
Zamrugałem kilkakrotnie.
− Nic, nic. Musiało mi się przewidzieć – odparłem bez przekonania.


− Ładnie tu – skomentowała Samantha, biorąc łyk herbaty.
− Ściany barwą przypominają szczypiorek – zaśmiała się Alex, zapewne przypominając sobie jakieś zabawne wydarzenie w jej karierze zawodowej.
Przyjrzałem się im z uśmiechem. Ani trochę się nie zmieniły.
Włosy Alex były misternie poskręcane, a ich jasna barwa przywodziła na myśl promienie słońca wplecione w gęste pukle. Bezchmurne niebo zamknięte w jej oczach, obramowane wachlarzami czarnych rzęs oraz pełne usta spowite mgiełką błyszczyku. Niebieskie podkolanówki znaczone czarnymi paskami niczym sierść tygrysa, króciutka czarna spódniczka, kusząco odsłaniająca uda, cienka bluzeczka w kolorze błękitu, a tuż pod nią wyraźnie rysujące się piersi, do tego szpilki wieńczące długie nogi.
Samantha – wysoka, wyrafinowana dziewczyna o wyglądzie róży. Skąpa sukienka z dekoltem, pokaźny biust otulony czarnym stanikiem, którego koronki nieśmiało wychylały się spod zielonego materiału, krwistoczerwona burza włosów, brązowe oczy podkreślone soczewkami barwiącymi, które nadawały jej spojrzeniu głębi oraz niesamowitego, odrobinę przerażającego magnetyzmu. Perfekcyjnie opanowała spojrzenie spod półprzymkniętych powiek, dzięki któremu owija sobie mężczyzn wokół palca. Zdarza jej się nieświadomie stosować je na mnie, co strasznie irytuje.
Alex i Samantha są prostytutkami i zarazem urzeczywistnieniem męskich marzeń. Kiedy pytam, jakie mają podejście do ich zawodu, zawsze nerwowo odwracają wzrok – byle jak najdalej od moich oczu – i odpowiadają, że to ciężka, ale dobrze płatna praca, a na potwierdzenia swoich słów demonstrują nowo zakupioną sukienkę czy buty, po czym zamykają temat. Potem patrzą na mnie, a w ich tęczówkach kłębią się zmęczenie i tęsknota.
Gdy Alex pokłóciła się z rodzicami, Sam przyjęła ją pod swoje skrzydła i zaproponowała posadę w swoim zawodzie. Blondynka zgodziła się, obiecawszy sobie, że kiedy tylko zarobi wystarczająco dużo, by żyć dostatnie, skończy z tym i pójdzie na studia, na wymarzony kierunek – filozofię. Nie wiem, czy suma na jej koncie nie jest jeszcze zadowalająca, czy może boi się zmierzyć z nieznanym, zwłaszcza z taką przeszłością, ale jak na razie nie dotrzymała słowa.
− Dlaczego masz czarne okularki, słońce? – spytała rudowłosa.
− Ehem… tak jakoś wyszło.
− Zbyt długo cię znam, Tadashi. – Uśmiechnęła się szeroko. – Zawsze starannie dobierasz oprawki.
− A tam leżą takie śliczne. – Alex wskazała lśniący czerwienią przedmiot pośród różnorodnej gamy barw innych szkieł.
Zwinnym ruchem zdjęła mi czarne okulary i zanim zdążyłem zaprotestować, ich miejsce zajęły wybrane przez moją przyjaciółkę.
− Od razu lepiej. Nie wmówisz mi, że sama nasza obecność nie jest powodem do euforii.
Westchnąłem w odpowiedzi.
− To miło, że się zgadzamy. – Blondynka przytuliła mnie mocno.
− A „Różyczki” wbrew pozorom wcale nie są takie złe. Mili ludzie, ładne dziewczyny… − dodała Smanatha, przeczesując palcami swoje piękne włosy.
Przez kilka godzin rozmawialiśmy, a konkretnie dziewczyny za wszelką cenę starały się przekonać mnie do Midnight Roses. Ja opowiadałem o Los Angeles i udzielałem odpowiedzi na ich pytania z zakresu sztuki.
− Musimy się koniecznie spotkać w jakąś sobotę – powiedziała Alex, kiedy odprowadzałem je do drzwi.
− Chętnie – odparłem, uśmiechając się.
− I taki śliczny uśmiech chcę widzieć na twojej twarzy już zawsze! – wykrzyknęła Samantha. – A spróbuj tylko jeszcze raz założyć te czarne okulary, to…
− Dobrze, dobrze. Zrozumiałem. Cześć.
Pocałowały mnie na pożegnanie, po czym zniknęły w mroku, panującego wieczoru. Oparłem się o framugę, wsłuchany w stukot ich obcasów. Dopiero gdy zastąpiła go cisza, zamknąłem drzwi i udałem się na górę.
***
Leżałem na łóżku, wpatrując się w zielony sufit mojego pokoju. Miałem ochotę pokryć go wszystkimi farbami, jakie tylko posiadałem, byleby już nie ujrzeć tej zieleni, która zalewała mój umysł wspomnieniami dzikich oczu. Dzikich, ale na swój sposób ludzkich…
Pokręciłem głową, by odegnać natrętne myśli.
− Tora-chan…[1] – wyszeptałem. Już po chwili na moim brzuchu usadowiło się puszyste ciałko. Rozumiała mnie, rozumiała jak bardzo potrzebuję teraz jej obecności. – Jutro idę do nowej szkoły. – Zamruczała w odpowiedzi. – Jutro zaczynam wszystko od nowa… Jutro zostanę wyśmiany za swój dziwny wygląd… A pojutrze będzie o mnie gadała cała ta wieś… Ale ani trochę się tym nie przejmuję, wiesz?
Przejechała łapką po moim torsie, bardzo ostrożnie, jak gdyby bała się, że rozerwie pazurkami cienki materiał koszulki i przetnie mi skórę.
− Kocham cię, dziewczynko. – Ucałowałem jej maleńką główkę. – Oyasumi nasai[2].
Podniosłem ją delikatnie i ułożyłem na poduszce.        
Zamknąłem oczy. Odniosłem wrażenie, jakby ktoś rozprowadził pod moimi powiekami czarne akryle. Od ciemności wyraźnie odcinała się para zielonych oczu.
[1] -chan – końcówka dodawana do imienia, kierowana głównie do dziewczynek.
[2] Oyasumi nasai – dobranoc.
 __________________________________________________
Długo myślałam na tym, jak napisać o zawodzie Alex i Samanthy. Zawsze posługuję się aluzjami, ale w tym przypadku musiałam przedstawić wprost.
W następnym rozdziale Tadashi idzie do szkoły i poznaje nowe osoby, więc – jeśli niczego nie schrzanię – powinno być ciekawie. Bai bai :*

piątek, 26 października 2012

Rozdział 1



„Życie nie jest lepsze ani gorsze od naszych marzeń, jest tylko zupełnie inne.”
− William Shakespeare

Za szybami pędzącego samochodu przesuwał się zupełnie obcy dla mnie świat. Jednorodzinne domki wbite w dywany szmaragdowej trawy przywitały mnie monotonią barw – żółte ściany, czerwone dachówki. Cała okolica tonęła w zieleni, wylewającej się z wszechobecnych lasów.
Zatęskniłem za licznymi, wysokimi blokami, na które nawijały się chmury niczym kłęby waty cukrowej. Teraz sięgające nieba, szklane budowle zdawały się być ode mnie oddalone o całą wieczność.
Kopie budynków przesłoniła fala drzew. Tak bardzo różniły się od palm, które zdobiły moje Miasto Aniołów…
− Uśmiechnij się, Tadashi – powiedziała Kimichie, spoglądając na moje odbicie w lusterku. Kąciki moich ust uniosły się nieznacznie. – Będzie fajnie, zobaczysz – dodała, przenosząc wzrok z powrotem na szosę. – Gdzie nie spojrzeć piękne widoki. Będziesz tu mógł tworzyć dowoli. Przynajmniej posiedzisz trochę na świeżym powietrzu, a nie cały dzień w pokoju, wdychając zapach tempery[1].
− Do tempery już się przyzwyczaiłem – odparłem. Tak samo do starego domu, szkoły, ludzi, całego Los Angeles – dodałem w myślach.
W jej ciemnych oczach zagasł entuzjastyczny płomień. Nienawidziłem tego, nienawidziłem być powodem jej smutku. Te iskierki radości tańczące w głębokim brązie tęczówek rozświetlały jej owalną twarz. Odziedziczyłem identyczne oczy, z takim samym sposobem okazywania szczęścia. Dzisiaj jednak były martwe, a pustka, które je wypełniała nie dawała nawet najmniejszej nadziei na powrót radości.
Przygnębienie nie pozwalało mi na okłamanie matki. Nie dziś, nie w takiej sytuacji.
Moi rodzice od zawsze marzyli o domku z ogródkiem – takiej miniaturowej oazie spokoju, odpoczynku od szarej rzeczywistości i ulicznego zgiełku. A ja nie chcąc stawać na drodze ku ich szczęściu, opuściłem jedną z najlepszych szkół plastycznych w Los Angeles, która była furtką prowadzącą prosto na wymarzone studia.
− Może odrobinę pocieszy cię to, że zbudowaliśmy dom według twojego pierwszego projektu. Czeka już na nas, umeblowane. – Anthony przerwał na moment czytanie i odwrócił głowę w moją stronę, uśmiechając się szeroko.
− Co takiego? – zapytałem z niedowierzaniem. Próbowałem sobie przypomnieć swój stary rysunek techniczny. Świetnie odnajdywał się w roli pracy nieudolnego amatora. Jedyne, co uchroniło go przed wylądowaniem w koszu, to czas, który całkowicie poświęciłem na staranne dobieranie rozmiarów wnętrz i dbanie o każdy szczegół. Dzięki temu trafił do jednej z szuflad mojego wypełnionego po brzegi biurka.
− Dlaczego nic mi nie powiedzieliście?
− To miała być niespodzianka – wyjaśniła Kimichie. Na widok mojego zainteresowania znów zabłyszczały jej oczy.
Podrapałem za uchem drzemiącą na moich kolanach Torę. Zadowolona, zamruczała cichutko.
Po kilku minutach zza drzew wyłoniła się nowoczesna willa o wielkich oknach, których ciemne ramy kontrastowały z delikatnym beżem ścian. Budynek prezentował się okazale, zupełnie inaczej niż ten, który wyszedł spod mojej ręki. Jego dostojność zdawała się być zupełnie niepraktyczna w porośniętej lasami okolicy Midnight Roses[2]. Jednak chęć poznania sekretu skrywanego przez solidne ściany była na tyle ogromna, że wziąwszy swoją szarą kotkę na ręce, podążyłem wyznaczoną płytkami brukowymi ścieżką, która prowadziła prosto do mahoniowych drzwi. Znalazłem się w małym kwadracie korytarza. Wystarczyło przejść krótki odcinek, rozsunąć obramowane ciemnym drewnem fasuma[3], znajdujące się po mojej prawej stronie, i już witała mnie ognista czerwień salonu. Tradycyjny japoński styl kontrastował z nowoczesnością. Podłoga była wyłożona hebanowymi panelami, a wszystkie meble − niskie kanapy, stolik do kawy oraz szafka, na której stał telewizor plazmowy – lśniły czernią. Ścianę na prawo od drzwi stanowiło ogromne okno, prowadzące na taras – idealne miejsce do szkicowania o poranku.
− Nie ma tatami[4], ponieważ nie uwzględniłeś ich w swoim projekcie – powiedział Anthony.
− Nie szkodzi, właśnie o to chodziło – odparłem.
Dom był piękniejszym odzwierciedleniem moich wyobrażeń. Jakby ktoś wydobył budynek prosto z kart mojego szkicownika i przemienił te kilkanaście postawionych ołówkiem kresek w sztukę.
Opuściłem salon i wspiąłem się po szklanych schodach. Z każdym krokiem dostrzegałem coraz większy zarys imponującego rozmiarami okna, które zdawało się wynurzać z jasnej podłogi. Za bezbarwną taflą wisiało słońce, otulone białymi cumulusami. Można było odnieść wrażenie, że krystaliczne stopnie prowadzą prosto do nieba.
W zakamarkach mojej pamięci wyszukałem wspomnienie planu piętra. Według niego mój pokój znajdował się na lewo od schodów, zaraz za drewnianymi drzwiami wieńczącymi koniec korytarza. I rzeczywiście tam były. Ich gładka powierzchnia kryła za sobą średnich rozmiarów pomieszczenie o soczyście zielonych ścianach.
Postawiłem Torę na podłodze i rozejrzałem się po pokoju. Otwarta, pusta szafa, nieokryte pościelą łóżko, biurko, po którym nie włóczył się nawet jeden, zmięty w kulkę rysunek. Wszystko było obce i martwe.
Anthony przekroczył próg, z trudem utrzymując ogromny karton. Niemalże rzucił nim o panele.
− Twoje ubrania – wyjaśnił. – Tylko to masz do rozpakowania. Resztą zajmę się w tygodniu. I tak na razie mam urlop w pisaniu.
Odwrócił się i już miał wychodzić, kiedy go zatrzymałem.
− Tato?
− Tak? – Zielone oczy spojrzały na mnie wyczekująco.
„Jestem dogłębnie wzruszony tym, co zrobiliście. To dzieło musiało być warte całą sumę, którą otrzymałeś za ostatnią książkę. I to wszystko po to, żebym był szczęśliwy. To jak dostać obraz Caravaggia[5] za nikły uśmiech – coś za nic” – chciałem wyrazić całą wdzięczność, która we mnie tkwiła, a zamiast tego moje usta opuściło tylko nic niewarte  „dziękuję”.
− Drobiazg – odparł z uśmiechem. Poklepał dłonią framugę drzwi, po czym opuścił pokój.
Zabrałem się za opróżnianie pudła. Miałem nadzieję, że jeśli wypełnię pustkę panującą w szafie, tchnę trochę życia w te na pozór entuzjastyczne cztery ściany.
Niestety nic to nie dało. Moje wymyślne ubrania ożywiły zaledwie jeden mebel, tak marnie prezentujący się na tle wszechobecnej melancholii.
Mglista płachta zmroku zdążyła już zakryć czysty błękit nieba. Udałem się do łazienki, by choć przez chwilę, otulony szalem owocowych zapachów, oderwać się od monotonnej powierzchni Midnight Roses.
***
Zdawałem sobie sprawę, że tej nocy nie zasnę, ale mimo to jakaś część mojego umysłu wierzyła, iż uda mi się tego uniknąć.
Oczy mimo zmęczenia za nic nie chciały się zamknąć. W wyczerpanym umyśle kłębiła się wciąż ta sama myśli: „Jak ja się tutaj odnajdę?”
Byłem niczym ta wypchana kolorami szafa. Tak samo dziwaczny, tak samo niepasujący do tej małej mieściny, gdzie wszystko było boleśnie normalne.
I jeszcze ta cholernie irytująca cisza... Jak gdyby noc odebrała życie wszystkim mieszkańcom. Żadnych ludzi na chodniku, żadnych samochodów na szosie. Pozostawało mi tylko czekać, aż i mnie zabije.
Wstałem. Nieco ociężale, przygnieciony ciężarem senności. Znużonym ruchem dłoni założyłem okulary. Miałem w zwyczaju dobierać kolor oprawek w zależności od swojego nastroju. Dzisiaj barwą ram okien mojej duszy była przygnębiająca czerń.
W kuchni zastałem Anthony’ego. Sączył napój z błękitnego kubka jednocześnie zapełniając kartkę czarnym atramentem wiecznego pióra. Zamyślił się na chwilę, po czym przekreślił cały tekst kilkakrotnie.
− Chyba ta przerwa w pisaniu jest jednak konieczna – westchnął. – Ty też na czekoladę?
− Tak.
− Kiedy Kimichie opuszczała Tokio, również topiła swój smutek w gorącej czekoladzie – powiedział, gdy usiadłem przy stole.
− A teraz ty ją zastąpiłeś.
− Nie, nie, to po prostu dobre na wenę.
− Zwłaszcza o trzeciej w nocy.
Zaśmiał się cicho, lecz po chwili spoważniał.
− Myślisz, że ona czasem żałuje, że ze mną wyjechała?
Upiłem spory łyk, zastanawiając się nad odpowiedzią.
− Wiesz, to musiało być trudne…  zostawić za sobą środowisko, w którym się dorastało, porzucić bezpieczeństwo, które ci ofiarowało i zmierzyć się z nieznanym. Ale kiedy masz świadomość, że w tym nowym świecie jest ktoś, kto znaczy dla ciebie więcej niż całe to bezpieczeństwo, wtedy wszystko staje się prostsze.
Ja przynajmniej chciałbym mieć świadomość, że czeka tu na mnie taka osoba. Wtedy powodem mojej bezsenności nie byłaby cisza ani poczucie niepewności, które odczuwałem coraz dotkliwiej z każdą upływającą minutą. Tym powodem byłaby właśnie ta istota. Wspomnienie jej twarzy i głosu skutecznie odganiałoby sen. Ale nie miałbym nic przeciwko, w ogóle by mi to nie przeszkadzało.
− Była jedyną żywą kobietą, która mnie zrozumiała. Najlepiej dogadywałem się z tymi wyimaginowanymi. – Wskazał głową pokreśloną kartkę. – Zawsze reagowały, tak jak sobie tego życzyłem. Szkoda, że były martwe… A z żywymi to jakoś nie za bardzo mi wychodziło.
Westchnął, spoglądając na czarne trójkąty sosen, które kołysały się za oknem.
− Połóż się już. Nagromadź chociaż tyle energii, ile potrzeba do otwarcia oczu.
Pod warunkiem, że w ogóle je zamknę… − pomyślałem.
− Dobranoc – szepnąłem, odstawiając puste naczynie do zlewu. – Ty też nie siedź za długo. Martwe kobiety nie potrzebują snu, za to ty tak. A mama z pewnością woli ciebie żywego.
Pokiwał głową, nadal zamyślony.

Ciepło czekolady opuściło moje ciało zanim położyłem głowę na poduszce. Tora zwinnie wdrapała się na moje łóżko, po czym zwinęła się w puszysty, szary kłębek tuż przy moich żebrach. Słodko mruczała, kiedy moje palce przesuwały się po jej miękkim futerku.
Znów powróciła ta natrętna myśl, uczucie, że tutaj nie pasuję. Słony diament opuścił moje oko, otarł się o pliczek, a następnie zniknął w fałdach pościeli. Cały mój smutek chciał ukazać się światu, który stanowiły ściany mojego pokoju. Przygnębienie ujawniło swoją obecność pod postacią łez, które po chwili utuliły do snu moje wyczerpane powieki.
[1] Farby temperowe – szybkoschnące i trwałe. Nie powinno się zbyt długo przebywać w towarzystwie ich zapachu. Z własnego doświadczenia wiem, że ów zapach do przyjemnych nie należy…
[2] Midnight Roses – miasteczko wymyślone na potrzeby opowiadania (nie kopiować). Położone nad rzeką Red, znajduje się ok. 600 km na południowy-wschód od Dallas.
[3] Fasuma – tradycyjne, japońskie, rozsuwane drzwi. Wykonane z płótna bądź papieru ryżowego, i obite drewnianą ramą.
[4] Tatami – delikatna, japońska mata, pleciona ze słomy ryżowej.
[5] Michelangelo Merisi da Caravaggio – malarz włoski, wybitny przedstawiciel stylu barokowego.
____________________________________________________
Rozdział pisany przy całkowitym braku weny i jak to pierwsze rozdziały mają w zwyczaju: n u d n y. Ale ta notka jest głównie po to, by zapoznać się z bohaterem. Tylko nie wyrabiajcie sobie od razu zdania na jego temat. Dajcie Tadkowi jeszcze trochę czasu na przedstawienie się, bo pewnie po tym rozdziale jedyne, co możecie o nim powiedzieć, to: psychicznie chory.
W następnym rozdziale pojawią się dwie barwne osóbki.
Ta notka jest dla ShiNdy. Jednak się doczekałaś. I jakoś Tadek nie opisywał smaku i barwy czekolady (ha!). Dziękuję, że mnie wspierasz i zawsze mogę z Tobą pogadać. To wspaniałe uczucie, kiedy masz świadomość, że na świecie jest ktoś równie stuknięty jak ty. Podczas gdy inni widząc moje odbiegające od normy zachowanie, kręcą głowami mamrocząc coś w stylu: „Ona nie jest normalna”, Ty zawsze mnie rozumiesz. Mało tego, zaczynasz robić to, co ja! Dodaj szybko nowy rozdział. Kocham Cię.

niedziela, 21 października 2012

PROLOG



 „Widziałem kiedyś śmierć, która zbierała dusze zmarłych do małych butelek i później je wypijała. Śmierć ta miała ostre jak brzytwy kły. Uśmiechnąłem się do niej, a ona odpowiedziała tym samym. Chciałem jej dotknąć, lecz gdy wyciągnąłem rękę, napotkałem tylko zimną taflę lustra.”

Może to za sprawą tego, że jestem nieśmiertelny, postrzegam wszystko dookoła jako wieczne. Zapominam, że otaczają mnie istoty ulotne jak chwile, a nie ponadczasowe posągi, pośród których, niczym rozpraszający mrok nocy świetlik, żyła moja iskierka.
Iskierka, jak to iskierka – szybko zgasła. Zdecydowanie za szybko… Nie zdążyła nawet zapłonąć pełnym blaskiem, a już się wypaliła. To ja ugasiłem jej żar… Teraz sam spłonę.
W chwili, gdy tulisz do siebie martwą posturę wszystkiego, co kochałeś, śmierć staje się wybawieniem, najlepszą przyjaciółką, która uwolni cię od cierpienia, chociaż sama je spowodowała, chociaż dopiero co odebrała ci wszystko.
Ramionami otaczam zimne ciało mojej miłości, czując jednocześnie, że obejmują mnie płomienie śmierci – mojej bliźniaczki. Napełniony wspomnieniami jej dotyku, silnego uczucia w jej oczach, każdej chwili spędzonej choćby na samym przyglądaniu się jej, staję się pokarmem dla ognia.
 __________________________________________
Mój pierwszy w życiu prolog… Według mnie trochę chaotyczny, ale ocenę pozostawiam Wam.
To kolejny mój blog. Niektórzy może znają mnie z poprzedniego opowiadania. Teraz rozpoczynam coś nowego.
To historia inspirowana Mechanizmem serca. Do jej powstania przyczynił się pewien Japończyk. Życzę miłej lektury.

Wstęp

Ponieważ Onet, nie raczył już nawet dodawać moich notek, postanowiłam przenieść się tu. Niedługo powinien pojawić się prolog. Poprzedni adres to Blackened Soul.