„Życie nie jest lepsze ani gorsze od naszych marzeń, jest tylko
zupełnie inne.”
− William Shakespeare
Za szybami pędzącego samochodu
przesuwał się zupełnie obcy dla mnie świat. Jednorodzinne domki wbite w dywany
szmaragdowej trawy przywitały mnie monotonią barw – żółte ściany, czerwone
dachówki. Cała okolica tonęła w zieleni, wylewającej się z wszechobecnych
lasów.
Zatęskniłem za licznymi, wysokimi
blokami, na które nawijały się chmury niczym kłęby waty cukrowej. Teraz
sięgające nieba, szklane budowle zdawały się być ode mnie oddalone o całą
wieczność.
Kopie budynków przesłoniła fala
drzew. Tak bardzo różniły się od palm, które zdobiły moje Miasto Aniołów…
− Uśmiechnij się, Tadashi – powiedziała
Kimichie, spoglądając na moje odbicie w lusterku. Kąciki moich ust uniosły się
nieznacznie. – Będzie fajnie, zobaczysz – dodała, przenosząc wzrok z powrotem
na szosę. – Gdzie nie spojrzeć piękne widoki. Będziesz tu mógł tworzyć dowoli.
Przynajmniej posiedzisz trochę na świeżym powietrzu, a nie cały dzień w pokoju,
wdychając zapach tempery[1].
− Do tempery już się
przyzwyczaiłem – odparłem. Tak samo do starego domu, szkoły, ludzi, całego Los
Angeles – dodałem w myślach.
W jej ciemnych oczach zagasł
entuzjastyczny płomień. Nienawidziłem tego, nienawidziłem być powodem jej
smutku. Te iskierki radości tańczące w głębokim brązie tęczówek rozświetlały
jej owalną twarz. Odziedziczyłem identyczne oczy, z takim samym sposobem
okazywania szczęścia. Dzisiaj jednak były martwe, a pustka, które je wypełniała
nie dawała nawet najmniejszej nadziei na powrót radości.
Przygnębienie nie pozwalało mi na
okłamanie matki. Nie dziś, nie w takiej sytuacji.
Moi rodzice od zawsze marzyli o
domku z ogródkiem – takiej miniaturowej oazie spokoju, odpoczynku od szarej
rzeczywistości i ulicznego zgiełku. A ja nie chcąc stawać na drodze ku ich
szczęściu, opuściłem jedną z najlepszych szkół plastycznych w Los Angeles,
która była furtką prowadzącą prosto na wymarzone studia.
− Może odrobinę pocieszy cię to,
że zbudowaliśmy dom według twojego pierwszego projektu. Czeka już na nas,
umeblowane. – Anthony przerwał na moment czytanie i odwrócił głowę w moją
stronę, uśmiechając się szeroko.
− Co takiego? – zapytałem z
niedowierzaniem. Próbowałem sobie przypomnieć swój stary rysunek techniczny.
Świetnie odnajdywał się w roli pracy nieudolnego amatora. Jedyne, co uchroniło
go przed wylądowaniem w koszu, to czas, który całkowicie poświęciłem na
staranne dobieranie rozmiarów wnętrz i dbanie o każdy szczegół. Dzięki temu
trafił do jednej z szuflad mojego wypełnionego po brzegi biurka.
− Dlaczego nic mi nie
powiedzieliście?
− To miała być niespodzianka –
wyjaśniła Kimichie. Na widok mojego zainteresowania znów zabłyszczały jej oczy.
Podrapałem za uchem drzemiącą na
moich kolanach Torę. Zadowolona, zamruczała cichutko.
Po kilku
minutach zza drzew wyłoniła się nowoczesna willa o wielkich oknach, których
ciemne ramy kontrastowały z delikatnym beżem ścian. Budynek prezentował się
okazale, zupełnie inaczej niż ten, który wyszedł spod mojej ręki. Jego
dostojność zdawała się być zupełnie niepraktyczna w porośniętej lasami okolicy
Midnight Roses[2]. Jednak chęć poznania sekretu skrywanego przez
solidne ściany była na tyle ogromna, że wziąwszy swoją szarą kotkę na ręce,
podążyłem wyznaczoną płytkami brukowymi ścieżką, która prowadziła prosto do
mahoniowych drzwi. Znalazłem się w małym kwadracie korytarza. Wystarczyło
przejść krótki odcinek, rozsunąć obramowane ciemnym drewnem fasuma[3],
znajdujące się po mojej prawej stronie, i już witała mnie ognista czerwień
salonu. Tradycyjny japoński styl kontrastował z nowoczesnością. Podłoga była
wyłożona hebanowymi panelami, a wszystkie meble − niskie kanapy, stolik do kawy
oraz szafka, na której stał telewizor plazmowy – lśniły czernią. Ścianę na
prawo od drzwi stanowiło ogromne okno, prowadzące na taras – idealne miejsce do
szkicowania o poranku.
− Nie ma tatami[4],
ponieważ nie uwzględniłeś ich w swoim projekcie – powiedział Anthony.
− Nie szkodzi,
właśnie o to chodziło – odparłem.
Dom był piękniejszym
odzwierciedleniem moich wyobrażeń. Jakby ktoś wydobył budynek prosto z kart
mojego szkicownika i przemienił te kilkanaście postawionych ołówkiem kresek w
sztukę.
Opuściłem salon
i wspiąłem się po szklanych schodach. Z każdym krokiem dostrzegałem coraz
większy zarys imponującego rozmiarami okna, które zdawało się wynurzać z jasnej
podłogi. Za bezbarwną taflą wisiało słońce, otulone białymi cumulusami. Można
było odnieść wrażenie, że krystaliczne stopnie prowadzą prosto do nieba.
W zakamarkach
mojej pamięci wyszukałem wspomnienie planu piętra. Według niego mój pokój
znajdował się na lewo od schodów, zaraz za drewnianymi drzwiami wieńczącymi
koniec korytarza. I rzeczywiście tam były. Ich gładka powierzchnia kryła za
sobą średnich rozmiarów pomieszczenie o soczyście zielonych ścianach.
Postawiłem Torę
na podłodze i rozejrzałem się po pokoju. Otwarta, pusta szafa, nieokryte
pościelą łóżko, biurko, po którym nie włóczył się nawet jeden, zmięty w kulkę
rysunek. Wszystko było obce i martwe.
Anthony
przekroczył próg, z trudem utrzymując ogromny karton. Niemalże rzucił nim o
panele.
− Twoje ubrania
– wyjaśnił. – Tylko to masz do rozpakowania. Resztą zajmę się w tygodniu. I tak
na razie mam urlop w pisaniu.
Odwrócił się i
już miał wychodzić, kiedy go zatrzymałem.
− Tato?
− Tak? –
Zielone oczy spojrzały na mnie wyczekująco.
„Jestem
dogłębnie wzruszony tym, co zrobiliście. To dzieło musiało być warte całą sumę,
którą otrzymałeś za ostatnią książkę. I to wszystko po to, żebym był
szczęśliwy. To jak dostać obraz Caravaggia[5] za nikły uśmiech – coś
za nic” – chciałem wyrazić całą wdzięczność, która we mnie tkwiła, a zamiast tego
moje usta opuściło tylko nic niewarte „dziękuję”.
− Drobiazg –
odparł z uśmiechem. Poklepał dłonią framugę drzwi, po czym opuścił pokój.
Zabrałem się za
opróżnianie pudła. Miałem nadzieję, że jeśli wypełnię pustkę panującą w szafie,
tchnę trochę życia w te na pozór entuzjastyczne cztery ściany.
Niestety nic to
nie dało. Moje wymyślne ubrania ożywiły zaledwie jeden mebel, tak marnie
prezentujący się na tle wszechobecnej melancholii.
Mglista płachta
zmroku zdążyła już zakryć czysty błękit nieba. Udałem się do łazienki, by choć
przez chwilę, otulony szalem owocowych zapachów, oderwać się od monotonnej
powierzchni Midnight Roses.
***
Zdawałem sobie
sprawę, że tej nocy nie zasnę, ale mimo to jakaś część mojego umysłu wierzyła,
iż uda mi się tego uniknąć.
Oczy mimo
zmęczenia za nic nie chciały się zamknąć. W wyczerpanym umyśle kłębiła się
wciąż ta sama myśli: „Jak ja się tutaj odnajdę?”
Byłem niczym ta
wypchana kolorami szafa. Tak samo dziwaczny, tak samo niepasujący do tej małej mieściny,
gdzie wszystko było boleśnie normalne.
I jeszcze ta
cholernie irytująca cisza... Jak gdyby noc odebrała życie wszystkim
mieszkańcom. Żadnych ludzi na chodniku, żadnych samochodów na szosie.
Pozostawało mi tylko czekać, aż i mnie zabije.
Wstałem. Nieco
ociężale, przygnieciony ciężarem senności. Znużonym ruchem dłoni założyłem
okulary. Miałem w zwyczaju dobierać kolor oprawek w zależności od swojego
nastroju. Dzisiaj barwą ram okien mojej duszy była przygnębiająca czerń.
W kuchni
zastałem Anthony’ego. Sączył napój z błękitnego kubka jednocześnie zapełniając
kartkę czarnym atramentem wiecznego pióra. Zamyślił się na chwilę, po czym
przekreślił cały tekst kilkakrotnie.
− Chyba ta
przerwa w pisaniu jest jednak konieczna – westchnął. – Ty też na czekoladę?
− Tak.
− Kiedy
Kimichie opuszczała Tokio, również topiła swój smutek w gorącej czekoladzie –
powiedział, gdy usiadłem przy stole.
− A teraz ty ją
zastąpiłeś.
− Nie, nie, to
po prostu dobre na wenę.
− Zwłaszcza o
trzeciej w nocy.
Zaśmiał się
cicho, lecz po chwili spoważniał.
− Myślisz, że
ona czasem żałuje, że ze mną wyjechała?
Upiłem spory
łyk, zastanawiając się nad odpowiedzią.
− Wiesz, to
musiało być trudne… zostawić za sobą
środowisko, w którym się dorastało, porzucić bezpieczeństwo, które ci
ofiarowało i zmierzyć się z nieznanym. Ale kiedy masz świadomość, że w tym
nowym świecie jest ktoś, kto znaczy dla ciebie więcej niż całe to
bezpieczeństwo, wtedy wszystko staje się prostsze.
Ja przynajmniej
chciałbym mieć świadomość, że czeka tu na mnie taka osoba. Wtedy powodem mojej
bezsenności nie byłaby cisza ani poczucie niepewności, które odczuwałem coraz
dotkliwiej z każdą upływającą minutą. Tym powodem byłaby właśnie ta istota.
Wspomnienie jej twarzy i głosu skutecznie odganiałoby sen. Ale nie miałbym nic
przeciwko, w ogóle by mi to nie przeszkadzało.
− Była jedyną
żywą kobietą, która mnie zrozumiała. Najlepiej dogadywałem się z tymi wyimaginowanymi.
– Wskazał głową pokreśloną kartkę. – Zawsze reagowały, tak jak sobie tego
życzyłem. Szkoda, że były martwe… A z żywymi to jakoś nie za bardzo mi
wychodziło.
Westchnął,
spoglądając na czarne trójkąty sosen, które kołysały się za oknem.
− Połóż się
już. Nagromadź chociaż tyle energii, ile potrzeba do otwarcia oczu.
Pod warunkiem,
że w ogóle je zamknę… − pomyślałem.
− Dobranoc –
szepnąłem, odstawiając puste naczynie do zlewu. – Ty też nie siedź za długo.
Martwe kobiety nie potrzebują snu, za to ty tak. A mama z pewnością woli ciebie
żywego.
Pokiwał głową,
nadal zamyślony.
Ciepło
czekolady opuściło moje ciało zanim położyłem głowę na poduszce. Tora zwinnie
wdrapała się na moje łóżko, po czym zwinęła się w puszysty, szary kłębek tuż
przy moich żebrach. Słodko mruczała, kiedy moje palce przesuwały się po jej
miękkim futerku.
Znów powróciła
ta natrętna myśl, uczucie, że tutaj nie pasuję. Słony diament opuścił moje oko,
otarł się o pliczek, a następnie zniknął w fałdach pościeli. Cały mój smutek
chciał ukazać się światu, który stanowiły ściany mojego pokoju. Przygnębienie
ujawniło swoją obecność pod postacią łez, które po chwili utuliły do snu moje
wyczerpane powieki.
[1] Farby temperowe – szybkoschnące i trwałe. Nie powinno się zbyt długo
przebywać w towarzystwie ich zapachu. Z własnego doświadczenia wiem, że ów
zapach do przyjemnych nie należy…
[2] Midnight Roses – miasteczko wymyślone na potrzeby opowiadania (nie
kopiować). Położone nad rzeką Red, znajduje się ok. 600 km na południowy-wschód
od Dallas.
[3] Fasuma – tradycyjne, japońskie, rozsuwane drzwi. Wykonane z płótna bądź papieru
ryżowego, i obite drewnianą ramą.
[4] Tatami – delikatna, japońska mata, pleciona ze słomy ryżowej.
[5] Michelangelo Merisi da Caravaggio – malarz
włoski, wybitny przedstawiciel stylu barokowego.
____________________________________________________
Rozdział pisany przy całkowitym braku weny i jak to pierwsze
rozdziały mają w zwyczaju: n u d n y. Ale ta notka jest głównie po to, by
zapoznać się z bohaterem. Tylko nie wyrabiajcie sobie od razu zdania na jego
temat. Dajcie Tadkowi jeszcze trochę czasu na przedstawienie się, bo pewnie po
tym rozdziale jedyne, co możecie o nim powiedzieć, to: psychicznie chory.
W następnym rozdziale pojawią się
dwie barwne osóbki.
Ta notka jest dla ShiNdy. Jednak
się doczekałaś. I jakoś Tadek nie opisywał smaku i barwy czekolady (ha!). Dziękuję,
że mnie wspierasz i zawsze mogę z Tobą pogadać. To wspaniałe uczucie, kiedy
masz świadomość, że na świecie jest ktoś równie stuknięty jak ty. Podczas gdy
inni widząc moje odbiegające od normy zachowanie, kręcą głowami mamrocząc coś w
stylu: „Ona nie jest normalna”, Ty zawsze mnie rozumiesz. Mało tego, zaczynasz
robić to, co ja! Dodaj szybko nowy rozdział. Kocham Cię.
Jeju. Dziękuję. Ja też Cię Kocham... Buziaki =*
OdpowiedzUsuń