piątek, 26 października 2012

Rozdział 1



„Życie nie jest lepsze ani gorsze od naszych marzeń, jest tylko zupełnie inne.”
− William Shakespeare

Za szybami pędzącego samochodu przesuwał się zupełnie obcy dla mnie świat. Jednorodzinne domki wbite w dywany szmaragdowej trawy przywitały mnie monotonią barw – żółte ściany, czerwone dachówki. Cała okolica tonęła w zieleni, wylewającej się z wszechobecnych lasów.
Zatęskniłem za licznymi, wysokimi blokami, na które nawijały się chmury niczym kłęby waty cukrowej. Teraz sięgające nieba, szklane budowle zdawały się być ode mnie oddalone o całą wieczność.
Kopie budynków przesłoniła fala drzew. Tak bardzo różniły się od palm, które zdobiły moje Miasto Aniołów…
− Uśmiechnij się, Tadashi – powiedziała Kimichie, spoglądając na moje odbicie w lusterku. Kąciki moich ust uniosły się nieznacznie. – Będzie fajnie, zobaczysz – dodała, przenosząc wzrok z powrotem na szosę. – Gdzie nie spojrzeć piękne widoki. Będziesz tu mógł tworzyć dowoli. Przynajmniej posiedzisz trochę na świeżym powietrzu, a nie cały dzień w pokoju, wdychając zapach tempery[1].
− Do tempery już się przyzwyczaiłem – odparłem. Tak samo do starego domu, szkoły, ludzi, całego Los Angeles – dodałem w myślach.
W jej ciemnych oczach zagasł entuzjastyczny płomień. Nienawidziłem tego, nienawidziłem być powodem jej smutku. Te iskierki radości tańczące w głębokim brązie tęczówek rozświetlały jej owalną twarz. Odziedziczyłem identyczne oczy, z takim samym sposobem okazywania szczęścia. Dzisiaj jednak były martwe, a pustka, które je wypełniała nie dawała nawet najmniejszej nadziei na powrót radości.
Przygnębienie nie pozwalało mi na okłamanie matki. Nie dziś, nie w takiej sytuacji.
Moi rodzice od zawsze marzyli o domku z ogródkiem – takiej miniaturowej oazie spokoju, odpoczynku od szarej rzeczywistości i ulicznego zgiełku. A ja nie chcąc stawać na drodze ku ich szczęściu, opuściłem jedną z najlepszych szkół plastycznych w Los Angeles, która była furtką prowadzącą prosto na wymarzone studia.
− Może odrobinę pocieszy cię to, że zbudowaliśmy dom według twojego pierwszego projektu. Czeka już na nas, umeblowane. – Anthony przerwał na moment czytanie i odwrócił głowę w moją stronę, uśmiechając się szeroko.
− Co takiego? – zapytałem z niedowierzaniem. Próbowałem sobie przypomnieć swój stary rysunek techniczny. Świetnie odnajdywał się w roli pracy nieudolnego amatora. Jedyne, co uchroniło go przed wylądowaniem w koszu, to czas, który całkowicie poświęciłem na staranne dobieranie rozmiarów wnętrz i dbanie o każdy szczegół. Dzięki temu trafił do jednej z szuflad mojego wypełnionego po brzegi biurka.
− Dlaczego nic mi nie powiedzieliście?
− To miała być niespodzianka – wyjaśniła Kimichie. Na widok mojego zainteresowania znów zabłyszczały jej oczy.
Podrapałem za uchem drzemiącą na moich kolanach Torę. Zadowolona, zamruczała cichutko.
Po kilku minutach zza drzew wyłoniła się nowoczesna willa o wielkich oknach, których ciemne ramy kontrastowały z delikatnym beżem ścian. Budynek prezentował się okazale, zupełnie inaczej niż ten, który wyszedł spod mojej ręki. Jego dostojność zdawała się być zupełnie niepraktyczna w porośniętej lasami okolicy Midnight Roses[2]. Jednak chęć poznania sekretu skrywanego przez solidne ściany była na tyle ogromna, że wziąwszy swoją szarą kotkę na ręce, podążyłem wyznaczoną płytkami brukowymi ścieżką, która prowadziła prosto do mahoniowych drzwi. Znalazłem się w małym kwadracie korytarza. Wystarczyło przejść krótki odcinek, rozsunąć obramowane ciemnym drewnem fasuma[3], znajdujące się po mojej prawej stronie, i już witała mnie ognista czerwień salonu. Tradycyjny japoński styl kontrastował z nowoczesnością. Podłoga była wyłożona hebanowymi panelami, a wszystkie meble − niskie kanapy, stolik do kawy oraz szafka, na której stał telewizor plazmowy – lśniły czernią. Ścianę na prawo od drzwi stanowiło ogromne okno, prowadzące na taras – idealne miejsce do szkicowania o poranku.
− Nie ma tatami[4], ponieważ nie uwzględniłeś ich w swoim projekcie – powiedział Anthony.
− Nie szkodzi, właśnie o to chodziło – odparłem.
Dom był piękniejszym odzwierciedleniem moich wyobrażeń. Jakby ktoś wydobył budynek prosto z kart mojego szkicownika i przemienił te kilkanaście postawionych ołówkiem kresek w sztukę.
Opuściłem salon i wspiąłem się po szklanych schodach. Z każdym krokiem dostrzegałem coraz większy zarys imponującego rozmiarami okna, które zdawało się wynurzać z jasnej podłogi. Za bezbarwną taflą wisiało słońce, otulone białymi cumulusami. Można było odnieść wrażenie, że krystaliczne stopnie prowadzą prosto do nieba.
W zakamarkach mojej pamięci wyszukałem wspomnienie planu piętra. Według niego mój pokój znajdował się na lewo od schodów, zaraz za drewnianymi drzwiami wieńczącymi koniec korytarza. I rzeczywiście tam były. Ich gładka powierzchnia kryła za sobą średnich rozmiarów pomieszczenie o soczyście zielonych ścianach.
Postawiłem Torę na podłodze i rozejrzałem się po pokoju. Otwarta, pusta szafa, nieokryte pościelą łóżko, biurko, po którym nie włóczył się nawet jeden, zmięty w kulkę rysunek. Wszystko było obce i martwe.
Anthony przekroczył próg, z trudem utrzymując ogromny karton. Niemalże rzucił nim o panele.
− Twoje ubrania – wyjaśnił. – Tylko to masz do rozpakowania. Resztą zajmę się w tygodniu. I tak na razie mam urlop w pisaniu.
Odwrócił się i już miał wychodzić, kiedy go zatrzymałem.
− Tato?
− Tak? – Zielone oczy spojrzały na mnie wyczekująco.
„Jestem dogłębnie wzruszony tym, co zrobiliście. To dzieło musiało być warte całą sumę, którą otrzymałeś za ostatnią książkę. I to wszystko po to, żebym był szczęśliwy. To jak dostać obraz Caravaggia[5] za nikły uśmiech – coś za nic” – chciałem wyrazić całą wdzięczność, która we mnie tkwiła, a zamiast tego moje usta opuściło tylko nic niewarte  „dziękuję”.
− Drobiazg – odparł z uśmiechem. Poklepał dłonią framugę drzwi, po czym opuścił pokój.
Zabrałem się za opróżnianie pudła. Miałem nadzieję, że jeśli wypełnię pustkę panującą w szafie, tchnę trochę życia w te na pozór entuzjastyczne cztery ściany.
Niestety nic to nie dało. Moje wymyślne ubrania ożywiły zaledwie jeden mebel, tak marnie prezentujący się na tle wszechobecnej melancholii.
Mglista płachta zmroku zdążyła już zakryć czysty błękit nieba. Udałem się do łazienki, by choć przez chwilę, otulony szalem owocowych zapachów, oderwać się od monotonnej powierzchni Midnight Roses.
***
Zdawałem sobie sprawę, że tej nocy nie zasnę, ale mimo to jakaś część mojego umysłu wierzyła, iż uda mi się tego uniknąć.
Oczy mimo zmęczenia za nic nie chciały się zamknąć. W wyczerpanym umyśle kłębiła się wciąż ta sama myśli: „Jak ja się tutaj odnajdę?”
Byłem niczym ta wypchana kolorami szafa. Tak samo dziwaczny, tak samo niepasujący do tej małej mieściny, gdzie wszystko było boleśnie normalne.
I jeszcze ta cholernie irytująca cisza... Jak gdyby noc odebrała życie wszystkim mieszkańcom. Żadnych ludzi na chodniku, żadnych samochodów na szosie. Pozostawało mi tylko czekać, aż i mnie zabije.
Wstałem. Nieco ociężale, przygnieciony ciężarem senności. Znużonym ruchem dłoni założyłem okulary. Miałem w zwyczaju dobierać kolor oprawek w zależności od swojego nastroju. Dzisiaj barwą ram okien mojej duszy była przygnębiająca czerń.
W kuchni zastałem Anthony’ego. Sączył napój z błękitnego kubka jednocześnie zapełniając kartkę czarnym atramentem wiecznego pióra. Zamyślił się na chwilę, po czym przekreślił cały tekst kilkakrotnie.
− Chyba ta przerwa w pisaniu jest jednak konieczna – westchnął. – Ty też na czekoladę?
− Tak.
− Kiedy Kimichie opuszczała Tokio, również topiła swój smutek w gorącej czekoladzie – powiedział, gdy usiadłem przy stole.
− A teraz ty ją zastąpiłeś.
− Nie, nie, to po prostu dobre na wenę.
− Zwłaszcza o trzeciej w nocy.
Zaśmiał się cicho, lecz po chwili spoważniał.
− Myślisz, że ona czasem żałuje, że ze mną wyjechała?
Upiłem spory łyk, zastanawiając się nad odpowiedzią.
− Wiesz, to musiało być trudne…  zostawić za sobą środowisko, w którym się dorastało, porzucić bezpieczeństwo, które ci ofiarowało i zmierzyć się z nieznanym. Ale kiedy masz świadomość, że w tym nowym świecie jest ktoś, kto znaczy dla ciebie więcej niż całe to bezpieczeństwo, wtedy wszystko staje się prostsze.
Ja przynajmniej chciałbym mieć świadomość, że czeka tu na mnie taka osoba. Wtedy powodem mojej bezsenności nie byłaby cisza ani poczucie niepewności, które odczuwałem coraz dotkliwiej z każdą upływającą minutą. Tym powodem byłaby właśnie ta istota. Wspomnienie jej twarzy i głosu skutecznie odganiałoby sen. Ale nie miałbym nic przeciwko, w ogóle by mi to nie przeszkadzało.
− Była jedyną żywą kobietą, która mnie zrozumiała. Najlepiej dogadywałem się z tymi wyimaginowanymi. – Wskazał głową pokreśloną kartkę. – Zawsze reagowały, tak jak sobie tego życzyłem. Szkoda, że były martwe… A z żywymi to jakoś nie za bardzo mi wychodziło.
Westchnął, spoglądając na czarne trójkąty sosen, które kołysały się za oknem.
− Połóż się już. Nagromadź chociaż tyle energii, ile potrzeba do otwarcia oczu.
Pod warunkiem, że w ogóle je zamknę… − pomyślałem.
− Dobranoc – szepnąłem, odstawiając puste naczynie do zlewu. – Ty też nie siedź za długo. Martwe kobiety nie potrzebują snu, za to ty tak. A mama z pewnością woli ciebie żywego.
Pokiwał głową, nadal zamyślony.

Ciepło czekolady opuściło moje ciało zanim położyłem głowę na poduszce. Tora zwinnie wdrapała się na moje łóżko, po czym zwinęła się w puszysty, szary kłębek tuż przy moich żebrach. Słodko mruczała, kiedy moje palce przesuwały się po jej miękkim futerku.
Znów powróciła ta natrętna myśl, uczucie, że tutaj nie pasuję. Słony diament opuścił moje oko, otarł się o pliczek, a następnie zniknął w fałdach pościeli. Cały mój smutek chciał ukazać się światu, który stanowiły ściany mojego pokoju. Przygnębienie ujawniło swoją obecność pod postacią łez, które po chwili utuliły do snu moje wyczerpane powieki.
[1] Farby temperowe – szybkoschnące i trwałe. Nie powinno się zbyt długo przebywać w towarzystwie ich zapachu. Z własnego doświadczenia wiem, że ów zapach do przyjemnych nie należy…
[2] Midnight Roses – miasteczko wymyślone na potrzeby opowiadania (nie kopiować). Położone nad rzeką Red, znajduje się ok. 600 km na południowy-wschód od Dallas.
[3] Fasuma – tradycyjne, japońskie, rozsuwane drzwi. Wykonane z płótna bądź papieru ryżowego, i obite drewnianą ramą.
[4] Tatami – delikatna, japońska mata, pleciona ze słomy ryżowej.
[5] Michelangelo Merisi da Caravaggio – malarz włoski, wybitny przedstawiciel stylu barokowego.
____________________________________________________
Rozdział pisany przy całkowitym braku weny i jak to pierwsze rozdziały mają w zwyczaju: n u d n y. Ale ta notka jest głównie po to, by zapoznać się z bohaterem. Tylko nie wyrabiajcie sobie od razu zdania na jego temat. Dajcie Tadkowi jeszcze trochę czasu na przedstawienie się, bo pewnie po tym rozdziale jedyne, co możecie o nim powiedzieć, to: psychicznie chory.
W następnym rozdziale pojawią się dwie barwne osóbki.
Ta notka jest dla ShiNdy. Jednak się doczekałaś. I jakoś Tadek nie opisywał smaku i barwy czekolady (ha!). Dziękuję, że mnie wspierasz i zawsze mogę z Tobą pogadać. To wspaniałe uczucie, kiedy masz świadomość, że na świecie jest ktoś równie stuknięty jak ty. Podczas gdy inni widząc moje odbiegające od normy zachowanie, kręcą głowami mamrocząc coś w stylu: „Ona nie jest normalna”, Ty zawsze mnie rozumiesz. Mało tego, zaczynasz robić to, co ja! Dodaj szybko nowy rozdział. Kocham Cię.

1 komentarz: